
Przysięgam, SAMO SIĘ! W sensie: wszelkie menu, które były na blogu, a nie w kodzie gotowego szablonu, latały sobie radośnie przed całym blogiem, który nawet sensownie zaczął się prezentować jako tło latających linków itd. Jak to zobaczyłam i się przekonałam, że oczywiście wcześniej nie zrobiłam kopii zapasowej poprzedniego szablonu, wiedziałam, że tak tego nie można zostawić i trzeba ratować póki się da. Oczywiście, nie pamiętałam jaki był podstawowy szablon bloga, na którym później zrobiłam wszystko po swojemu, więc ustawiłam coś podobnego do poprzedniego. Trochę namęczyłam się z menu po prawej stronie, ale jakoś dałam radę. Problem w tym, że kiedy już to wszystko ogarnęłam, postanowiłam iść za ciosem i faktycznie coś zmienić, żeby blog miał "ręce i nogi". A że pora była późna i nie miałam weny na pisanie magisterki - czym prędzej ruszyłam do działania. I znowu zaczęło się przeszukiwanie sieci w celu odnalezienia stron przyjaznym osobom, które "chcą a nie mogą" stworzyć pięknej grafiki na bloga. Dzięki temu powstał nagłówek, który baardzo mi się podoba. Później zmieniłam też czcionkę w menu i podstronach bloga. Niestety, zmieniłam tylko czcionkę, bo jednak dla takiego laika jak ja stworzenie szablonu od zera, nawet za pomocą kreatora online, jest zbyt trudne. Przyznaję też, że nie mam za bardzo czasu zagłębiać się w te sprawy. Czcionka, którą znalazłam mi odpowiada i cieszę się, że jako jedna z nielicznych ma polskie znaki. Bardzo mnie drażni, kiedy widzę ładny blog, a czcionka, którą autor pisze jest pomieszana z inną na rzecz polskich znaków właśnie. Nieestetycznie to wygląda.
No ale dobra, o czym to ja miałam..? Ach! Rewolucje! No tak, do tego postu zabierałam się już od początku września, ale w sumie dobrze się złożyło, że sprawa się trochę opóźniła, bo coś nowego doszło w tak zwanym międzyczasie. Zacznę może od początku. Jak pewnie wiecie, mój Skarb spędził w Polsce tego lata niecały miesiąc. A ja już tak mam, że im dłużej z nim przebywam, tym bardziej chcę być lepsza. Wiem, że na niego mam podobny wpływ, więc domyślam się, że to taki rodzaj wzajemnej inspiracji i cieszę się z tego bardzo :) Chcę być lepsza dla siebie, dla niego, dla nas, dla świata i to naprawdę dotyczy różnych płaszczyzn: zachowania, zdrowia, pracy, nauki, życia, a teraz wzięło mnie także na wygląd. I poszło!
Jak jeszcze K. był w Polsce, zamówiłam wodę termalną. Tutaj naprawdę wystarczy przeczytać kilka moich postów dotyczących kosmetyków, żeby się dowiedzieć o moich problemach ze skórą wrażliwą i podrażnieniami, z którymi walczę niczym Don Kichot z wiatrakami. Skąd w ogóle pomysł na taką wodę? Kiedyś w aptece dostałam próbki kosmetyków i prezent od La Roche-Posay. W prezencie znalazło się m.in. 50ml wody termalnej. To było kiedy mieszkałam w Krakowie, jeszcze na stancji u starszej pani, nie w mieszkaniu studenckim. Wtedy wodą termalną spryskiwałam twarz po demakijażu i sprawdzała się świetnie. Niestety, starsza pani zmarła pod koniec listopada zeszłego roku, ja musiałam wtedy opuścić mieszkanie. Wróciłam z powrotem do domu rodziców i dojeżdżałam do końca semestru codziennie na zajęcia. No i stało się - wszystko stało się nagle i kiedy w środku tygodnia spadło na mnie pakowanie wszystkich rzeczy i rozpakowywanie ich w domu, wodę termalną La Roche-Posay wrzuciłam na półkę w łazience i zupełnie o niej zapomniałam. Jak to się stało - nie pytajcie, nie wiem. W każdym razie o wodzie przypomniałam sobie w sierpniu, kiedy wróciliśmy ze Skarbem z naszych pierwszych wspólnych wakacji, na które zapomniałam płynu do demakijażu i przez jakiś czas zmywałam twarz żelem, myśląc, że to wystarczy. Nie wystarczyło, skóra strasznie się podrażniła, płyn do demakijażu kupiłam, ale trzeba było ratować skórę. Wróciliśmy do domu i woda termalna wróciła do łask. Zauważyłam widoczną poprawę i jak tylko zobaczyłam, że te moje sprezentowane 50ml się kończy, kupiłam 300ml wody termalnej Uriage. Nie będę tu więcej o niej pisać, na recenzję jeszcze przyjdzie czas :)


Co jeszcze nowego? Już chyba nie zostało nic, o czym wcześniej bym tu nie napisała. Plastry do depilacji twarzy, wyrównanie koloru włosów szamponetką - wszystko to stanowi kontynuację tytułowej rewolucji w pielęgnacji, zapoczątkowanej w sierpniu. W ostatnim zakupowym poście pisałam o małej rewolucji na głowie. Szamponetkę już przetestowałam, o czym też zamierzam wkrótce napisać, teraz testuję olejek, szampon i odżywkę przedstawione na zdjęciu poniżej.
Kto śledzi profil bloga na facebooku wie, że niedawno znowu mi się poszczęściło i zostałam Ambasadorką Laboratorium Kosmetycznego Joanna! Paczka z nagrodą dotarła do mnie bardzo szybko, a w niej znalazłam malinowy peeling do ciała Fruit Fantasty o oszałamiającym zapachu oraz żel pod prysznic mango&papaja z serii Joanna Naturia. Baardzo się ucieszyłam z wygranej i nie mogę doczekać się testowania produktów!
Uff, nie da się ukryć, że ostatni miesiąc był rewolucyjny i dużo pozytywnych zmian się "zadziało" w mojej pielęgnacji :) Gratuluję tym, którzy dotarli do końca tego długiego postu! Zapowiada mi się teraz dużo pisania i recenzowania na blogu, nie wiem kiedy znajdę na to czas, ale postaram się wszystko ogarnąć jeszcze przed 1szym października :) Zatem trzymajcie się i do szybkiego zobaczenia!
Komentarze
Prześlij komentarz