Dziś piątek, ostatni "oficjalny" dzień mojej przerwy międzysemestralnej, od poniedziałku zaczynam zajęcia. Miałam jeszcze do końca lutego dojeżdżać na uczelnię, ale kiedy wczoraj opublikowano harmonogram zajęć wyszło na to, że w poniedziałek musiałabym jechać do Krakowa na 8. rano i dojechać jeszcze do budynku głównego (nie do "mojego" Instytutu"), więc bus o 6:50 odpadał. Do tego po wykładzie o 8:00 mam przerwę do... 19:15, więc albo musiałabym wrócić do domu i za kilka godzin jechać znowu do miasta smoka, albo iść na długi, długi shopping i zasnąć na wieczornym wykładzie (bo przecież żeby zdążyć rano, musiałabym wstać ok. 5:00). Tym sposobem do mieszkania przeprowadzam się już pojutrze. Z jednej strony boję się, bo psychicznie jednak nastawiłam się na pakowanie w przyszły weekend, a tu już teraz muszę wyciągać walizę i ją wypełnić. Muszę pisać jak bardzo nie chce mi się tego robić? ;)
W sumie jestem zadowolona z tych dwóch tygodni wolnego, przeczytałam kilka książek, odwiedziłam rodzinkę, powtórzyłam trochę z fińskiego, kilka razy byłam na udanych zakupach, nadrobiłam zaległości blogowe, uporałam się z wspomnianym prezentem na naszą rocznicę, a przede wszystkim podładowałam trochę baterię i jestem pełna zapału na nowy semestr. Chciałam przeznaczyć tę przerwę głównie na relaks i myślę, że mi się udało. Nadchodzący semestr nie zapowiada się lżej niż poprzedni, wręcz przeciwnie, więc warto było odpocząć przed zbliżającą się "orką na ugorze" ;D Tym jakże optymistycznym akcentem kończę ten post i biegnę zrobić coś konstruktywnego. Jeszcze przed poniedziałkiem wrócę z jakąś recenzją, więc stay tuned! ;)
Komentarze
Prześlij komentarz