I stało się. Z naszej nie-takiej-świętej trójcy, czyli A. K. i mnie, tylko ja jeszcze nie jestem mężatką. Ba, nie jestem nawet zaręczona, ale przecież nikt nie umiera, oboje ze Skarbem mamy czas, a poza tym nie o naszym stanie cywilnym dzisiaj ma być. Jako że z K. kiedyś razem studiowałyśmy, z okazji jej ślubu i wcześniejszego wieczorku panieńskiego "odnowiły się" moje dawne znajomości z dziewczynami z "naszego" roku. Moja przygoda z pedagogiką wczesnoszkolną zakończyła się dosyć szybko, zresztą już wtedy traktowałam to jako "okres przejściowy" zanim mogłam studiować swój wymarzony kierunek. Na pedagogice jakoś ciężko mi było z kimkolwiek stworzyć względnie silną więź, która utrzymałaby się po moim odejściu. W związku z tym przez ostatnie lata nie utrzymywałam zażyłego kontaktu z dziewczynami i utkwiły one w mojej pamięci takie jakie były na początku swoich studiów - radosne, pełne pasji, pozytywnej energii i szczerej życzliwości. Pierwsze spotkanie po długiej przerwie nastąpiło na wspomnianym wieczorku panieńskim K. Wieczorek organizowała nasza dobra koleżanka z LO u siebie na mieszkaniu, później miałyśmy się przenieść do klubu. Przygotowania do imprezy trwały ok. miesiąca, w tym czasie umówiłyśmy się co kto przynosi i co kupujemy dla K. Panie pedagożki, wielkie koleżanki K., podczas przygotowań cały czas kręciły nosami. Pomysły innych dziewczyn im nie odpowiadały, a same w zamian nie wymyśliły niczego dobrego. W zasadzie żadna propozycja, nawet kiepska, nie padła z ich strony. No ale OK - były na liście gości podesłanej przez K. to trzeba było jakoś przełknąć tę cytrynę, uśmiechnąć się i współpracować. Nadszedł dzień imprezy. Organizatorka całej akcji prosiła nas wszystkie, żebyśmy w miarę możliwości przyjechały do niej wcześniej. Ja miałam przyjechać już kilka godzin przed rozpoczęciem Wieczorku, żeby pomóc przygotowywać przekąski itd. Zgodnie z umową przyjechałam i przywiozłam to co miałam przywieźć. Inne dziewczyny też pojawiły się wcześniej, więc razem przygotowania poszły nam błyskawicznie. Przyszła Panna Młoda miała pojawić się w mieszkaniu po 21, reszta miała przyjść przynajmniej kilkanaście minut przed 21., żeby PM nie musiała czekać na swoich gości. O 21, trochę już zniecierpliwione, w dalszym ciągu czekałyśmy na panie pedagożki, które miały zaopatrzyć imprezę w ciasteczka. Pedagożki zadzwoniły ok. 21:15 z pytaniem o dokładny dojazd do mieszkania. Pojawiły się 10 minut później, obrzuciły pogardliwym wzrokiem stół, po czym wyciągnęły z torby... paluszki. Jak Boga kocham, przypomniała mi się scena z kultowego Kogla-Mogla. Dobrze, że nasza organizatorka przeczuła sytuację i sama wcześniej kupiła ciastka. Kiedy przyszła K. na początku było nawet całkiem miło, ale z czasem pedagożki zaczęły się coraz bardziej alienować. I zaczęło się też patrzenie na innych z góry i dogryzanie ze strony jednej Wielkiej Pani Pedagog. Za bardzo nie rozumiałam (i chyba już nie zrozumiem) zachowania tej dziewczyny, ale generalnie wywnioskowałam, że wg jej światopoglądu studia to nie wszystko. Liczy się praca. Po ukończeniu pedagogiki przedszkolnej i wczesnoszkolnej najlepiej pracować w klasach 1-3. Praca w przedszkolu i z młodszymi dziećmi jest po prostu porażką. Prowadzisz grupę pięciolatków? Jesteś nikim w belferskim świecie. Co to za praca, do której przychodzisz śpiewać sobie piosenki i bawić się z dziećmi? Po prostu jesteś GORSZA. Natomiast podstawówka - TO jest dopiero wyzwanie!
Dosyć.
Osoba (teoretycznie) wykształcona. Młoda. Z tzw. otwartym umysłem. Pracująca z dziećmi w szkole podstawowej. Nauczycielka, która ma uczyć i wychowywać. A maniera taka, że słabo się robi. I po co to wszystko? Skąd w ogóle ta cała pogarda? Naprawdę, niewiarygodne jest to, jak kilka lat może zmienić człowieka. I to dziewczynę, którą kiedyś uważałam za całkiem miłą i sympatyczną. Czy naprawdę o to chodzi w tzw. dorosłym życiu? Jaki sens jest w wywyższaniu się i dogryzaniu innym? Już pominę fakt, że pogarda do zawodu przedszkolanki jest zupełnie bezpodstawna. Uderzyło mnie to, że na dodatek tyle pogardy okazuje osoba, która właśnie z zawodu jest przedszkolanką. Po jaką ch.olerę takie rywalizacje w jednym zawodzie, po tym samym kierunku studiów? Rywalizacja jest dobra, bo działa trochę jak perpetuum mobile i motywuje ludzi do rozwoju. Oczywiście, chodzi mi o tę zdrową rywalizację. Ale pogarda? Serio?
Na weselu zachowywała się podobnie: słodkie minki przy nawet nie ukrywanym pluciu jadem dookoła. Tfu. Na szczęście była to tylko jedna osoba. Na moje oko bardzo zakompleksiona. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć jej zachowania. I szczerze mówiąc, szkoda mi jej. Jednak najbardziej szkoda mi dzieci, które uczy i wychowuje. Bo dyplom to coś istotnego w tym zawodzie, ale też nie wszystko. Liczy się serce i pokora. A tego, niestety, niektórym pedagogom brakuje.
Komentarze
Prześlij komentarz